wtorek, sierpnia 13, 2013

Koniec zimy 2013 - sierpień...

____________________________________________

Przestałam ręcznie pisać listy...
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz napisałam list długopisem, wsadziłam go w kopertę, nakleiłam znaczek i wrzuciłam do skrzynki...
Pewnie było to kilkanaście lat temu. Teraz piszę tylko emaile...
Krótkie najczęściej, a z pewnościa niedorównywujące długością listom jakie się kiedyś pisywało i nie ja jedna przestałam pisać listy na papierze.
Z jednej strony to dobrze, bo oszczędzamy życie drzew, a z drugiej źle, bo przecież wielu starszych ludzi nie potrafi korzystać z komputerów.
Ale nic na to nie poradzę... straciłam z wieloma znajomymi kontakt, mimo to do pisania i wysyłania! listu pocztą już się nie przemogę. 
Życie obecnie jest za szybkie i nie ma czasu na czekanie tygodniami na odpowiedzi oraz na pisanie epistoł.


Denerwują mnie też sterty papierów z notatkami, likwiduję nawet moje stare - pisane w zeszytach raptularze, wybierając niektóre wspomnienia.
Dziś właśnie takie notatki z młodości...
_____________________________________________

Jak oglądam fotografie chłopaków, w których kiedyś byłam zakochana, to myślę, że dziś, na wielu z nich nie zwróciłabym najmniejszej uwagi.
Plejadanie dopiero w wieku 60 lat zawierają małżeństwa. Do sześćdziesięciu lat trwa ich dzieciństwo i okres dojrzewania. A podobno pochodzimy od Plejadan?, przecież Adam i Ewa żyli jak oni obecnie - 900 lat. 
Jednak na Ziemi coś stało się z rasą ludzką, że zaczęła starzeć się w szybkim tempie i ludzie zaczęli umierać, jak nie zdążyli jeszcze pojąć niczego...
Mnie gust ukształtował się na stare lata (wg. plejadańskich genów prawidłowo, więc pewnie jestem Plejadanką... J)
Zawsze wybierałam innych, ale dziś szukam w twarzy siły, płomienia, głębi uczuć, ekspresji. Żadne tam niebieskie, czy jakieś inne jasne oczy, łagodne rysy, cielęcy wyraz twarzy, blond włosy.
Już nie szukam facetów, bo mnie ani ziębią, ani grzeją, ale na następne życie wybiorę kogoś właśnie wg. tego wzorca, ukształtowanego w latach obecnych - czyli latach dojrzałości psychicznej. 
______________________________________

Hiszpański aktor Rafael Castejon, zagrał w argentyńskim filmie El Aura (reżysera polskiego  pochodzenia - Fabjana  Bielinskiego) niemy epizod. Początkującego przestępcę - czy też desperata, chcącego w kilka chwil odmienić swoje życie, postrzelonego w czasie akcji i umierającego pod murem.

W czasie kilku minut pokazał wyrazem twarzy wszystko. Żal, że mu nie wyszło, rozpacz, że umiera, ból fizyczny i psychiczny. Był sto razy lepszy w tym epizodzie od odtwórcy głównej roli. 
Poszukałam na necie i co? I nic! Zagrał jeszcze kilka epizodów, w ostatnich latach kilka większych rólek filmowych, a stale gra w teatrze w Madrycie.
Według mnie to życiowa pomyłka. Człowiek, który wyrazem twarzy, oczami potrafi przekazać tak wiele, jest aktorem filmowym, nie teatralnym, gdzie gra się głosem i sylwetką. 
Szkoda, że wiele prawdziwych talentów nie osiąga sławy. Jakoś tak w życiu wychodzi, nie mam pojęcia dlaczego.
W czasie kręcenia tego filmu Rafa Castejon miał 35 lat, teraz jest po czterdziestce, gładko ogolony, z obciętymi włosami wyglada inaczej, ale oczy ma te same. Czarne, płonące - brzmi to być może banalnie, ale najlepiej wyraża ich ekspresję. 
To człowiek, który głęboko przeżywa każde uczucie. 
I tak ma być! Taki powinien być mężczyzna.
_____________________________________________

„Zmierzch... Godzina marzeń, godzina rzeczy nierealnych. Kontury najpierw się wyolbrzymiają, a potem rozpływają się i giną... 
Coś jest obok, coś ważnego, ale nie można tego objąć żadnym zmysłem. Denerwująca obecność czegoś nierozpoznawalnego. Może w tym jest zagadka dla każdego człowieka.”
Nie mam pojęcia czyje to, może nawet moje. Miałam okropny zwyczaj niepodpisywania nazwiska autora.
Zapisałam to w moje imieniny 71 roku (18 czerwca). Dziś imienin nie obchodzę...

______________________________________________

Zdanie, które stało się kiedy moim życiowym mottem:
Na wrotach Kartaginy jest wyryte: „Żeglować jest rzeczą konieczną, żyć nie jest konieczną.” Napisałam nawet o tym krótki wiersz...


(Obraz Wiesława Wilka - przecudowny!, ze strony na facebooku)
A w ogóle, jakoś zaniedbałam w ostatnich latach wiersze. Napisałam ich kilkaset i nagle przestałam pisać całkowicie. (Najgorsze, ze nie mogę się zebrać, żeby je złożyć i wydać. Istnieją tylko w internecie. Choć przyznam mają tysiące czytelników, np. „Przyszła jesień” bije rekordy popularności, dołączyli ją nawet do śpiewanej poezji polskiej...)
Tak jak w 2006 nagle przestałam grać i od tego czasu nie tknęłam keybordów ani żadnych innych klawiszy. Najgorsze, że wcale nie odczuwam chęci powrotu do tych czynności, które kiedyś wypełniały mi życie. 
Może na tym polega moje żeglowanie? Wciąż inne porty i inne życia, inni ludzie? 
Jak długo jeszcze?...
_________________________________________


Z Księgi Herbaty - Okakury Kakuzo (napisana w języku angielskim, specjalnie dla europejczyków w 1906 roku)
„Od chwili urodzenia człowiek - pan życia, wstępuje w państwo snów, aby się obudzić do rzeczywistości dopiero w chwili śmierci. Ściemnia on własny blask, by móc tym łatwiej pogrążyć się w sferach najciemniejszych. Jest wahającym się jak ktoś, kto przechodzi przez rzekę zimą; niezdecydowany jak ktoś, kto ma obawę przed sąsiadem; pełen czci jak ten, który przybywa w gościnę; drżący jak szkło, które ma się stopić za chwilę; prosty jak kawałek drewna, z którego jeszcze nie powstała rzeźba; pusty jak dolina; bezkształtny jak woda zmęczona.”


Jak już jestem przy herbacie, to wspomnę że kiedyś upijałam się herbatą Yunnan. Trudno ją było w sklepach upolować! Dobrze zaparzona, mocna, miała niepowtarzalny cierpki smak. Ze znajomymi - siedząc przy takiej herbacie często całą noc - wypijało się, parząc wciąż na nowo, pełną paczkę.
To był jedyny narkotyk, którego w życiu spróbowałam.
Ta herbata pobudzała wyobraźnię i wzmacniała myślenie - przenosiła więc w ten właściwy wymiar - ale rano (rzeczywistość!...) miało się po niej kaca, jak po alkoholu.
Podobie jak po wypaleniu przez noc paczki papierosów... Trzęsionka!
Na szczęście z papierosami szybko skończyłam. A z herbaty przerzuciłam się na poranną kawę...
Jeszcze kilkanaście lat temu znalazłam w Australii herbatę Yunnan w supermarkecie, teraz wypatruję jej na półkach, ale wszędzie tylko leżą zielone, albo inne ale przyprawione nieherbacianymi smakami... Szkoda.
_____________________________________________

W jednej z audycji radiowych Czerwonych Gitar, które nagrywał Sławomir Pietrzykowski, Krzysztof Klenczon powiedział: „piosenki biorą się z przeżycia...” Mam tą audycję. Inne zresztą też...
______________________________________________

W mojej szkole muzycznej była wspaniała dziewczyna, ogólnie lubiana przez wszystkich, miała nietypowe imię Maryta. 
Spotykałam ją często w holu, który był wielką, wysoką salą, typową dla muranowskiego budownictwa - bo szkoła muzyczna II stopnia im Józefa Elsnera mieściła się na Świętojerskiej, w koszmarnym socrealistycznym budynku, ozdobionym arkadami, czy też kolumnami...
Budynek paskudny, ale szkołę lubiłam, choć żałowałam, że przeprowadziła się tu z ul. Profesorskiej - niedaleko Łazienek (Agrykola?). Tam było cudownie, stary, stylowy domek w ogrodach, ale za to było cholernie ciasno, wszystko w miniaturze. Pierwszy rok jeszcze chodziłam na Profesorską, potem już na Muranów.
Hol był wielki, własciwie była to sala, stało o w nim pianino, gdzie przyszli znani muzycy grali jazz i rocka (nigdy nie klasykę!), a na środku stał ogromny stół, przy którym czekaliśmy na zajęcia odbywające się w najróżniejszych porach.
Pani Woźna (specjalnie piszę dużą literą, bo to była bardzo ważna osoba!) sprzedawała nam z niewielką marżą ciastka tortowe oraz robiła herbatę, czy kawę. To pomagało znieść czekanie. Niektórzy czytali gazety, inni uczyli się teorii, a inni gadali jak to w kawiarni...
Maryta potrafiła rozszyfrować człowieka z charakteru pisma. Poprosiłam ją więc o trzy rozszyfrowania. Miała bardzo dokładną wiedzę na ten temat.
Oprócz tego była śliczną dziewczyną i podobno śmiertelnie chorą. Nie wiem czy jeszcze żyje, jeśli zmarła, zapewne została Aniołem...
_________________________________________

Oto jak rozszyfrowała mój charakter, chyba wypadłam bardzo dobrze...
„Pogodny, dobry, łagodny charakter. Wszechstronność. Indywidualizm. Bardzo duża fantazja. Kompleksy. Autoświadomość. Zdecydowanie. Zdolności artystyczne i twórcze. Odwaga i rozwaga. Wie, czego chce. Nie jest zakłamana. Niecierpliwość. Upór. Bogate życie wewnętrzne. Łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Pozorny optymizm. Szybkość myślenia. Intuicja. Uleganie nastrojom. Ambicje nieprzesadne. Towarzyskość. Skłonność do altruizmu. Zamiłowania humanistyczne.”
Prawdopodobnie takie właśnie mam cechy, choć jeszcze inne ...wady, ale tych Maryta nie wyczytała, bo może mnie lubiła? Byłam przy tym paraliżująco nieśmiała, co przeważnie odczytywano jako dumę.
Towarzyskość jakoś mi z wiekiem przeszła, wolę być sama, a szybkość myślenia czasem mnie irytuje, bo nie chce mi się tłumaczyć rozmówcom, tego co wcześniej od nich pojęłam, więc denerwuję się ich powolnością, często nie znajdując właściwych słów...


______________________________________________

A tak rozszyfrowała Krzysztofa Klenczona: „Delikatność w stosunku do ludzi. Nie despotyzm, choć duża umiejętność przeprowadzenia własnego zdania, narzucenie swojej woli. Zdolności twórcze. Trochę snobizmu. Czasem dba o swój wygląd. Oryginalność i śmiałość myślenia. Łagodność. Dobroć. Upór. Duże ambicje. Jakieś fakty w dzieciństwie lub młodości (tej wczesnej) wywarły duży wpływ na charakter. Fantazja. Raczej brak skłonności do domatorstwa. Skrytość. Chce się podobać.”
(To było w środku lat sześćdziesiątych. A jak dobrze utrafiła! Obecnie takie cechy  potwierdzają jego najbliźsi...)
______________________________________

Mój dziewczęcy zespół w 68r. miał się nazywać najpierw Złote Buty, ale ponieważ nikt nam w Warszawie takich butów nie mógł zrobić (nawet znany szewc  Śliwka z Chmielnej), bo nie mieli złotej skóry, czy skaju, zgodziłyśmy się na Schwytaj Dziewczynę (taką nazwę ustaliłyśmy 6 marca 68, a w ten dzień w roku 80-tym urodziła się moja córka...).
Wreszcie wyszła z tego nazwa po prostu - Dziewczyny.
__________________________________________

Pamiętam w 65r. jak chodziłam do Non Stopu - zawsze nad morzem, bo zwykle gdzieś nad morzem wynajmowałam pokój, czy łóżko - to głos i muzyka niosły się po plaży...
Jednego wieczoru bardzo głośno gdzieś grało radio i właśnie puszczali nagrania mojego zespołu wokalnego Meteory. Też muzyka niosła się nad morzem i dziwnie się czułam idąc do Non Stopu na koncert Czerwonych Gitar, słuchając Meteorów...


Zdjęcie wzięłam z netu, nie znam autora, ale oddaje atmosferę zmierzchu, gdy szłam w stronę Non Stopu.
Muszę czasem zamieszczać cudze zdjęcia, bo sama ich zrobić nie mogę. Jeśli autor będzie miał pretensję, zdejmę. Ale ja pozwalam brać wszystkim - wszystkie moje zdjęcia. W końcu robię je dla ludzi...
Moje zdjęcia na google
______________________________________


 W latach sześćdziesiątych powstało wiele świetnych zespołów big beatowych.
Muzycy wtedy mieli o wiele cięższą pracę, niż dzisiejsi. Bo dziś aparatura sama gra... Można np. grać improwizację gitarową na 5 dźwiękach, a dodać do tego pedał z efektami i już...jakoś to brzmi.
Kiedyś trzeba było naprawdę umieć grać na instrumentach, bo aparatury były pożal się Boże!
Dlatego np. w zespole Czerwone Gitary - w pierwszym składzie , gdy jeszcze grali na czerwonych czeskich jolanach (podróbka włoskiej graciosy) – Klenczon z Kosselą grywali ważniejsze solówki unisono, żeby lepiej brzmiało...
Aparatury zaś produkowali polscy akustycy, składając je z części (często radiowych!!!) i skrzynie robiąc u stolarzy na zamówienie...

W 1966 roku, jedyny raz zresztą (nie żałuję, nie należałam tam...), występowałam na festiwalu opolskim z moją żeńską grupą wokalną Meteory.

W koncercie Premiery śpiewałyśmy piosenkę Danuty Rinn, która akurat występowała za granicą, więc my dostałyśmy piosenkę w spadku („Każdy człowiek ma swój dzień”- Krzysztofa Sadowskiego). Śpiewałyśmy też na mniej ważnych  koncertach akompaniując chórkami piosenkarzom.
Ale nie o Meteorach dzisiaj...

Oprócz stałych bywalców sceny opolskiej zaproszono tym razem młodzieżowe zespoły, choć jedynie na koncerty towarzyszące... Miały też wystąpić (w Premierach nawet!) Czerwone Gitary z „Myszą” Kosseli, ale jak się dowiedziałam po latach, nie mieli pieniędzy na transport aparatury, a organizatorzy festiwalu pokrywali tylko zakwaterowanie i wyżywienie.
Zarobki też nie były świetne – 500 zł za próbę i 1000 zł za występ na koncercie – dla członka zespołu. Soliści mieli dwa razy tyle.

Tam po raz pierwszy spotkałam Blackoutów – Jeszcze ze Stanisławem Guzkiem, czyli Stanem Borysem, Skaldów, którzy już byli bardzo popularni, Trubadurów walczących o sławę i debiutujący zespół z Trójmiasta Pięć Linii.
Czas wolny od prób spędzało się - w nocy w dwóch znanych lokalach, albo na próbach innych. I tak godzinami siedziałam słuchając prób młodzieżowych  zespołów. A wszystko zaczynało się tydzień przed oficjalnym rozpoczęciem festiwalu.
Zgadnijcie, co było największym problemem na próbach? Oczywiście nie przygotowanie utworów, bo wszyscy mieli to opanowane.To aparatura wysiadała co chwilę. Często kable były wtykane na zapałki! 
Pamiętam jedną próbę, która właśnie z powodu stałych usterek aparatury, trwała prawie do rana. I niestety, była to aparatura zespołu Pięć Linii...
Takie to były czasy...
Ale muzycy najczęściej grali bardzo dobrze. Big beat dopiero się zaczął, a już było tylu świetnie grających gitarzystów. Obecnie zespołów jest tysiące, ale dobrych instrumentalistów na lekarstwo.
Może nie mają czasu na opanowywanie techniki?
___________________________________________

Kraków miał świetne zespoły, Warszawa dość dobre, Breakout był z Rzeszowa, ale najlepsze zespoły były jednak z Trójmiasta.
Nie wiem dlaczego, ale dla mnie tylko te zespoły miały niepowtarzalny nastrój. Może dlatego, że morze stwarzało w tych miastach nostalgiczną atmosferę, może dlatego, że marynarze przywozili płyty z Zachodu?
Może to była atmosfera nadmorskich knajpek, Motława, sopockie molo?
Kochałam jedynie muzykę beatową płynącą od Bałtyku. (Nooo.... ale też Breakoutów.)
Obojętnie, czy nagranie było super, czy amatorskie, to jednak miało nastrój, te piosenki były inne.

Tak zakochałam się w polskiej wersji „My prayer” (Plattersów) – „Moja modlitwa”, którą śpiewał ówczesny solista Pięciu Linii - Andrzej Mułkowski.
Śpiewałam Modlitwę potem - w latach siedemdziesiątych, przez wiele lat w Jugosławii, oczywiście nie codziennie...To piosenka na specjalny nastrój wykonawcy.
Andrzej napisał do niej polski tekst i też śpiewał ją potem w ... Jugosławii.




Mój zespół podążał jego śladem. Śpiewam np. w jakimś mieście Modlitwę i przychodzi do stolika stały bywalec, pokazuje mi fotografię z Andrzejem Mułkowskim i mówi, że kilka miesięcy temu zespół tu pracował, a Andrzej właśnie cudownie śpiewał tą piosenkę.
Tak zdarzyło się w kilku miastach jugosłowiańskich.Wszędzie chwalili go za wielki głos i za charakter.
(Nieskromnie dodam, że mnie też chwalili za to wykonanie...J )
Na zdjęciu mój zespół w Jugosławii w czasie przerwy...
_________________________________________________



Właśnie na tym festiwalu opolskim (1966) poznałam Andrzeja Mułkowskiego.
Jakoś nie ciągnęło mnie do innych muzyków, choć Krawczyk puszczał do mnie oczka ze sceny, a ze Skaldami siedziałam całą noc na próbie. Bleackouci też jeszcze nie byli Breakoutami. Już czułam, że są świetni, ale to jeszcze nie było to, co zaprezentowali na swojej pierwszej płycie jako Breakout.
Zespół Pięć Lini grał w sumie najsłabiej, bo gitarzysta nie był rewelacyjny, ale głos Andrzeja Mułkowskiego wynagradzał wszystkie braki. To było TO! Glos znad Bałtyku, piosenki znad morza! 
Śpiewał wtedy też swoją kompozycję „Na dzikiej plaży”.
No i był przemiłym człowiekiem. Jakoś od razu zaczęłam z nim rozmawiać, choć w tamtych czasach ciężko zawierałam znajomości. Był tajemniczy, przeważnie sam, małomówny, uprzedzająco grzeczny (kobiety całował w rękę...).
Oprócz tego wyglądał tak, jak powinien wyglądać beatowy piosenkarz znad morza: ciemne proste włosy do ramion, czarna kurtka, bitelsówy na nogach. J
Gdybym mieszkała w Trójmieście z pewnością byśmy się zaprzyjaźnili... Myślę, że był moim duchowym bratem. Niewielu potem takich chłopaków spotkałam. I zwykle na krótko...

W moim życiu zawsze tak było: właściwych przyjaciół poznawałam na chwilę, a przez  lata pozostawałam z ludźmi, którzy w ogóle nie byli mi bliscy duchowo.
Może to taka karma tego życia, że miałam się nauczyć innego typu ludzi...
Andrzeja spotkałam jeszcz raz w Sopocie w Non Stopie, w tym samym rokuPrzyjechałam w sierpniu, mając nadzieję, że będą tam grały Czerwone Gitary, a grał zespół Pięć Linii. Andrzej podszedł do mnie, jak tylko mnie zobaczył. Pocałował w rękę oczywiście i pogadaliśmy sobie przez przerwę w graniu...
Potem spotkałam go jedynie z daleka, o czym piszę dalej.
Na zdjęciu ja, tak jak wyglądałam na festiwalu w Opolu 66. Sztruksowy garnitur miał właśnie taki kolor. Bitelsówy też były niebieskie...
________________________________________

Andrzej Mułkowski nagrał w latach sześćdziesiątych, w studio radiowym piosenkę „Szliśmy pośród kwitnących wiśni”. O ile pamiętam muzyka była Katarzyny Gaertner. A słowa... Może Osieckiej?
Przepisuję tu słowa, bo dziwne...

Szliśmy, bez przerwy szliśmy, pośród kwitnących wiśni.
Szliśmy i dniem i nocą, ludzie pytali: - po co? -
- Jak oni mogą, tak bez ślubu iść?... 

Droga, daleka droga, sto kilometrów w nogach,
a my idziemy dalej...
Drzewa wciąż toną w skwarze, w krąg płaczą gospodarze
- Oj bieda jest w powiecie, z kur żadna się nie niesie,
zabrakło w studni wody, to wszystko przez was młodzi!
Jak wy możecie tak bez ślubu iść! -
Droga, daleka droga, sto kilometrów w nogach,
słoneczko wciąż świeciło, nam smutno się zrobiło, 
że my możemy tak bez ślubu iść...
Więc szliśmy, dalej szliśmy, pośród kwitnących wiśni,
pośród dalekich dróg,
szliśmy, by wziąć nareszcie, szliśmy by wziąć nareszcie ślub.
- Witajcie młoda para! Znów kury niosą jaja!
Znów w studni pełno wody, to dla was, no bo wiecie,
już nie idziecie tak bez ślubu! 
Ech!...
Szliśmy, dalej szliśmy, pośród kwitnących wiśni,
przez sady ukwiecone, lecz każde w swoją stronę,
lecz każde w swoją stronę...


(Andrzej Mułkowski pierwszy z lewej. Na tym zdjęciu akurat ma obcięte włosy...)
Zaskakująca piosenka, prawda? Mnie ciekawiło jak Andrzej radził sobie z nierytmicznym tekstem. Śpiewał zresztą świetnie, jak zawsze. Chyba to była kandydatka startująca w Giełdzie Piosenki. Tego już nie pamiętam... Ciekawe, czy zachowało się nagranie...
Andrzej Mułkowski zmarł kilka lat temu, po roku 66 tylko trzy razy go widziałam, lecz nie zamieniliśmy słowa, bo to były spotkania z daleka i on mnie nie widział. Raz przechodził pod moim balkonem na Marszałkowskiej 83. Byłam nieśmiała, przeszedł i nie zareagowałam, dziś z pewnością bym go zawołała i zaprosiła na górę na kawę, czy herbatę...
Drugi raz jechał ze mną w nocy tramwajem w Warszawie (kwiecień 67). Wracałyśmy z dziewczynami z jakiegoś grania, z gitarami w pokrowcach. Andrzej jechał z nami tramwajem, ale był tak zamyślony, że nie widział nic i nikogo dookoła. 
Ostatni raz widziałam go z daleka, na Muzykoramie nr 2, w Operetce Warszawskiej, był na widowni.
Dziś czasem mam kontakt przez You Tube z jego dorosłą córką, która umieściła tam kilka piosenek swojego ojca.
Okazało się, że był też kolegą Wiesława Wilczkowiaka prezesa stowarzyszenia Christopher i przyjaźnił się jakiś czas z Klenczonem, o czym pisała na facebooku żona Krzysztofa Alicja.
Nie zrobił kariery. W tamtych czasach często gwiazdami byli tuzinkowi piosenkarze o nijakich głosach i dupnym repertuarze. Choć dziś i ich słucha się z nostalgię, bo to były czasy młodości, ale mnie nigdy te przeboje nie trafiły do duszy. Nudziły mnie, albo tylko je tolerowałam, czując, że to jednak nie to. Słuchałam jedynie Niebiesko Czarnych, Pięciolinii, Czerwonych Gitar, Polan, Andrzeja Mułkowskiego i potem już Niemena - solo i Breakoutów.
W Jugosławii słyszałam muzyków tak grających, że polskie estradowe sławy mogły by się schować! przy nich. Wtedy wszystko zależało od układów. Zresztą teraz ...też?
Andrzej Mułkowski śpiewał cudownie... Drobny, subtelny chłopiec o wielkim głosie.
(Podobno służył w komandosach... I ostro jeździł motocyklem.)
_______________________________________

Pod moim balkonem na Marszałkowskiej, widziałam też przechodzącego gitarzystę Niemena z grupy Akwarele. Było to po sławnej Muzykoramie, gdy Akwarele wystąpiły po raz pierwszy. Byłam na tym koncercie, wróciłam do domu i wyszłam na balkon - lubiłam patrzeć na płynące na głównej warszawskiej ulicy życie. Była noc, ulice puste. Pod balkonem akurat przechodził Tomasz Jaśkiewicz niosący gitarę i ...płakał. Widziałam wyraźnie łzy spływające po jego twarzy.
Nie wiem, czy będzie zachwycony - jeśli kiedykolwiek trafi na ten zapisek - że ktoś kiedyś widział jego łzy, ale w końcu taka była prawda...

Marszałkowska 83 (Zgubiłam nazwisko fotografującego, ale pamiętam, ze udzielił mi pozwolenia na zamieszczenie tego zdjęcia...) Mieszkałam na 2 piętrze, od strony Wspólnej, zaraz nad Delikatesami, mieszkanie z balkonem.
________________________________________


A takie piosenki grał i śpiewał zespół Dziewczyny:
Historia jednej ...nieznajomości (słowo daję! naprawdę! coś takiego skomponowałam! he he...J); 
Menuet Boccheriniego, oczywiście przerobiony na beat; 
Błyszczące linie szyn (piosenka z repertuaru Katarzyny Bovery, ale w zupełnie innym aranżu. 
(Ach! co to był za przebój na obozie w Mirkach! Ale skład zespołu już był inny.)
Zwrotka szła na chromatycznym basie - a pierwsza basistka Jola była super, bo studiowała kontrabas w szkole muzycznej, potem refren śpiewałyśmy na głosy); 
Masz oczy koloru morza - moja piosenka bardzo beatowa, przebój Zacisza i okolic J ;
Czas letnich przygód, czyli Thank U Girl Beatlesów, z polskim tekstem o czymś jak widać innym; 
Nie oglądam się za chłopakami – z listów śpiewających Osieckiej; 
Hotel złamanych serc Presleya, z polskim tekstem; 
Summer Time, z polskim, o czymś innym, tekstem; 
Noc w obcym mieście, moja piosenka – dramatyczna! J, ale nawet się podobała; 
Piosenka przypomni ci - też przerobiona oczywiście, trochę swingowo...
Grałam też Angelinę z repertuaru Czerwono Czarnych, Kansas City po angielsku i piosenki Czerwonych Gitar: Historię jednej znajomości, Gdy kiedyś znów zawołam cię i Pory roku.

A skomponowałam utwór instrumentalny na solo gitarę pt. „Pociąg, który odszedł z innej stacji...” (pociągi to była moja ówczesna fascynacja...) Zresztą nawet fajny utwór, w stylu modnych wtedy utworów gitarowych, na mocnym, równomiernym rytmie. Tylko do dziś nie wiem, o co mi chodziło w tytule i dlaczego pociąg odszedł z innej i to jakiej? stacji... 
Co jeszcze dorobiłyśmy nie pamiętam...

Zdjęcie o rok późniejsze i ze Skopje, ale ta sama organistka co w Dziewczynach, no i ja...
___________________________________________

Teksty do moich kompozycji i polskie do angielskich pisała moja jeszcze szkolna przyjaciółka Maina, dziewczyna jak modelka, którą wrobiłyśmy wreszcie, żeby była naszym menagerem.
Grało nam się super, siostra Joli basistki, Hania (ojciec znany wtedy warszawski klezmer multiinstrumentalista) była świetną perkusistką, pojechała potem ze mną na rok do Jugosławii. Organistka miała absolutny słuch. 
Grałyśmy w Energetyku na Powiślu.

Na próby przychodził Krzysztof Sadowski, bo prowadziłam ten zespół już po tym, jak Meteory się rozpadły, (czasem śpiewała z nami Liliana Urbańska...).
Niestety praca z dziewczynami jest na ogół niemożliwa, jeśli są mężatkami. Organistka miała dwoje małych dzieci i mąż w końcu zabronił grania - bo nie zarabiałyśmy, pozwolił jej dopiero na wyjazd do Jugosławii, na pierwsze dwa lata. 
A mąż Joli basistki urządzał dzikie awantury zazdrości i ciągnął ją za rękawy, żeby szła do domu! Musiałyśmy wypychać go z sali, kopać po kostkach nogi, którą wsadzał między drzwi (na co się potem skarżył do dyrektora Domu Kultury ...) i zamykać się na klucz. Ale wreszcie Jola musiała odejść.

Na Zaciszu grałyśmy już z inną perkusistką - Danką i jej siostra Dziuńka, skrzypaczka grała na basie. Dziuńka grała potem ze mną w Jugosławii cztery lata.
Pamiętam, że gdy robiłyśmy repertuar do Jugosławii, tyle ćwiczyła (przestawiając się ze skrzypiec! na gitarę basową), że miała bąble na palcach, czasami leciała jej krew i grała palcami zalepionym plastrami, bo czeskie gitary były twarde, miały wysokie progi i ciężko było dociskać struny. A struny basowej były jak rzemienie!
Mnie jacyś litościwi chłopcy podpiłowali progi mojej czerwonej (identycznej jak Klenczona i Kosseli jolany), ale za to fałszowała w progach i wciąż musiałam ją przestrajać - w czasie grania!
Wszędzie gdzie ćwiczyłyśmy, miałyśmy wielbicieli, którzy prosili o możliwość uczestniczenia w próbach i siedzieli cichutko, słuchając z wypiekami na twarzy. Najczęściej byli to miejscowi chuligani. Ale dzięki nim byłyśmy absolutnie bezpieczne, odprowadzali nas na most, do przystanku tramwajowego, pilnując, żeby nikt nas nie zaczepiał J. A wracałyśmy z prób zwykle koło 12.00 w nocy... 
Niestety wszystkie zespoły rozpadały się wtedy z powodu braku aparatury. Po sprzęt wiele świetnych zespołów wyjechało albo do nocnych klubów zachodniej Europy, a głównie jeżdziło się do Finlandii i Szwecji, albo wygodniej – do Jugosławii do nadmorskich hoteli. I wtedy ambicje szły w kąt, a zespoły zostawały tam na całe lata. Często muzycy zawierali małżeństwa i zostawali za granicą na zawsze.
_______________________________________

Pomysły miałam niesamowite. Miałam w planie utwór instrumentalny pt. "Pociąg widmo kursuje raz na miesiąc."
Piosenki: Sen jak woda, woda jak sen, Wehikuł czasu, Zdradziecki zapach łubinowych pól, Ringo Starr, a gdzie meta?, Dalekie miasta, Wstrząśnięta wzruszeniem, Święto Zimy i podróż, Dziwni podróżni w pociągu pierwszej klasy, Chciałabym być marynarzem, Schwytaj dziewczynę, Lampa Alladyna, Zróbmy to, czego zrobić nie możemy... i tym podobne abstrakcyjne pomysły... Byłam wtedy bardzo pod wpływem nonsensów Johna Lennona.
___________________________________________

Kiedy Niebiesko Czarni występowali w Olimpii, pojechałyśmy we trzy do Szczytna, autostopem. Nie miałam pojęcia, że oni właśnie grają w Olimpii. Nie było wtedy żadnej ogólnopolskiej informacji, wiadomości o zespołach zdobywało się pocztą pantoflową, najczęściej spóźnione. O tym, że właśnie występowali w Olimpii, dowiedziałam się dużo później.

Chciałam znów zobaczyć Szczytno, które znałam wcześniej z obozów harcerskich na Mazurach, ale teraz chciałam je poznać inaczej, bo miasta w których spędzamy dzieciństwo kształtują charakter. Przeczuwałam, że Klenczon jest dobrym człowiekiem, ale chciałam się upewnić.
W końcu był moim wzorem... (Na mojej późniejszej  gitarze, czerwonej jolanie wyskrobałam z tyłu: „Klenczon – wzór niedościgniony”. Gitarę mi w Jugosławii ukradli. (Ciekawe co myślał złodziej czytając ten napis?...)
Podobała mi się senna atmosfera tego miasteczka. 
Zatrzymałyśmy się w szkolnym schronisku, w sam raz na naszą studencką kieszeń. Fajnie było, bo zupełnie pusto, już po sezonie...
Byłyśmy tam kilka dni i trafiłyśmy na ciepłe, ale bezsłoneczne, zamglone dni, jezioro było siwe i spokojne i takie Szczytno na zawsze zapamiętałam. To miasto było zresztą tylko jednym z miejsc, które odwiedziłyśmy na tej wędrówce.
Mogłyśmy się zapytać gdzie mieszka KK, pewnie ktoś by wiedział, szczególnie w jakiejś kawiarence, ale jakoś nie przyszło nam to do głowy...

(foto W. Wilczkowiak)
__________________________________________

Kiedyś lubiłam się budzić w ciemnym pokoju ze szczelnie zasłoniętymi (ale otwartymi) oknami. I dopiero wtedy wyjść na słońce.
Dziś nie toleruję firanek w sypialni, wobec czego w nocy jakaś latarnia mi świeci, a rano słońce pokazuje bardzo wcześnie, że już jest, choć nie wchodzi do środka. Ale i tak nie ma to znaczenia, bo śpię nakryta na głowę, za to okna mam otwarte przez cały rok.
____________________________________________

Kiedyś jakiś chłopak mnie wkurzył i bezczelnie zakończyłam, niezbyt serdeczny zresztą, list do niego: „Nauczyłam się gwizdać na palcach. Trzymaj się wiatru! Cześć!”.
Dziś do przyjaciela tak bym nie napisała, a z wrogiem zerwała kontakt bez pisania listu.
Noooo... z tym chłopakiem też już nie utrzymałam znajomości... Nie potrafiłam wybaczać. (Czy dziś potrafię? - nie wiem.)
_________________________________________________


Moje dwa uwielbiane filmy z lat sześćdziesiątych to był „Help” - Beatlesów i „Tom Jones” - Richardsona, na podstawie znanej XVIII-wiecznej powieści Fieldinga. Chciałam wtedy żyć tak, jak na tych filmach...
Kupiłam sobie nawet grubą, dwutomową książkę „Przygody podrzutka Toma Jonesa”, napisaną osiemnastowiecznym językiem i zachwycałam się każdym urywkiem, a z filmu pamiętałam prawie każdą scenę. Tak samo „Help” - odtwarzałam nonsensowne dowcipy chłopców z Liverpoolu i bardzo się z nich śmiałam...

W życiu powiązałam się z tymi filmami, ale zupełnie inaczej...
W latach osiemdziesiątych mieszkałam w Liverpool, tyle, że w Australii. Dzielnica ta nie jest przemysłowa, za to wciąż mieszka w niej wielu Polaków. Nie mają oni nic wspólnego z nonsensownym dowcipem lansowanym przez Beatlesów, raczej ciężko pracują zarabiając na domy i utrzymanie.
A z „Tomem Jonesem” związała się taka historia: w filmie tym wieśniaczkę, puszczalską Meggi grała znana australijska aktorka Diane Cilento - pierwsza żona Seana Connery’ego. Z nią poznała się przypadkowo moja córka Selma.

A było to tak: 
do Sydney początkiem lat dwutysięcznych przyjechał młody aktor polski Darek K. Zakolegowaliśmy się, Darek nagrał mi pięknie kilka moich wierszy. 
Miał pokręcone życie, rozwód w Polsce, dziecko, które musiał zostawić i bardzo cierpiał z tego powodu. 
Poprzednio kilka lat pracował w wytwórni filmowej w Stanach, tam poznał Australijkę, przyjechał z nią do Australii, urodziła im się córka. Darek próbował w Sydney grać, czy robić cokolwiek w teatrze, ale tu teatrów kilka na krzyż, więc nic z tego nie wyszło.
Poznał przypadkiem Diane Cilento która zaproponowała mu pracę daleko od Sydney, na północy w nagorętszym miejscu Australii koło Port Douglas. Miała tam (bo niedawno zmarła...) posiadłość, swój ładny dom, kilka starych ruder, i dość zniszczoną scenę na wolnym powietrzu, na której kilka razy w roku wystawiano kultowe sztuki i wtedy zjeżdżały się tam ponoć tłumy artystów i widzów. A normalnie mieszkało kilka osób. W samym środku absolutnie dzikiego australijskiego buszu.
Moja córcia akurat nie miała pracy i nie bardzo wiedziała jeszcze, co właściwie chce robić, a Darek zaproponował jej pracę przy organizacji wystawienia opery „Carmen” w tym letnim teatrze, więc zgodziła się, myśląc, że wszystko jest zaplanowane, a nie było...

Darek wcześniej się przeprowadził, wynajął dom w miasteczku Port Douglas. Selma przyleciała do nich samolotem (gwarantował jej zakwaterowanie...), jedną noc przespała w pokoju brata kobiety Darka, ale potem brat wrócił, a Darek wywiózł Selmę do buszu. Najbliższa miejscowość była o 30 km.
Na posiadłości pani Cilento stał przeznaczony dla pracowników starutki dom bez drzwi (zasłony) i okien (tylko otwory), a w nim mieszkali: utykający facet po czterdziestce, dziwny młody chłopak, gospodyni i jeszcze jakieś trzy sfrustrowane osoby. Wszyscy trochę dziwacy, uciekli w busz z wielkich miast, bo tam się nieodnaleźli. 
Warunki mieszkaniowe – straszne. Nocą po dachach latały szczury i possumy. Była owszem willa właścicielki i drugi, fajny domek, ale stał pusty i dość daleko, i sama Selma nie mogłaby w nim nocować, bo ktoś mógłby ją napaść. Mówiono co prawda, że tu jest bezpiecznie, ale... na noc gaszono wszystkie światła, żeby nie było widać z daleka, że ktoś tu mieszka. 
(Do tego w tych czasach, w pobliżu grasował gwałciciel, podawali w teledziennikach.)


Na domiar złego właścicielki nie było, przyjechała dopiero po kilku dniach. Okazało się, że Darek wcale jej nie zawiadomił, że Selma ma pomagać przy sztuce, była na niego wkurzona. Zaprosiła Selmę na własnoręcznie ugotowany obiad, była bardzo miła, ale córcia była już wściekła, że busz, nuda, warunki gorsze niż na campingu, była zestresowana, więc zapłaciła taksówkę, która zawiozła ją do Darwin, na lotnisko. W rezultacie straciła prawie tydzień na niesamowitą przygodę, pieniądze na samoloty i ...nadzieję na zarobek.

Darek zachował się jak dupek. I obecnie wcale go nie żałuję, myślę, że musiał tak samo głupio postępować ze swoim małżeństwem, dlatego żona się z nim rozwiodła. A jest ona dość znaną polską aktorką, widziałam ją w różnych rolach w kilku filmach i zdaje się ponownie wyszła za mąż.
O Darku nic nie słychać. Zaginął w buszu?... Może gdzieś wyjechał. Może zrobił karierę, wzbogacił się? W Sydney go nie ma. Talent miał, ale też jakieś problemy samego z sobą.

A po Dianie Cilento, choć jej osobiście nie poznałam, mam chociaż pamiątkę - książkę, jej autobiografię „My Nine Lives”.
_________________________________________

Nigdy nie wiem, jak nazywają się rasy koni, więc:
bułanek - to koń płowy, deresz – brudnoczerwonobiały, gniady – jasnobrunatny, kary – czarny, tarant – z łatami biało, czarno, siwo, kasztanowymi.
_____________________________________

Jaki był prywatnie Paganini? Tego już obecnie chyba nikt nie wie...
 "W legendzie Paganiniego jest geniusz i sztylet, pakty z szatanem i hazard, miłość i zdrada – splecione w wątek, którego autentyzm jest już dziś nie do odczytania”. 
Heine napisał o nim nowelę „Florentyńskie noce”. Też Winogradow powieść (chyba dość słabą, czytałam tak dawno, że nie pamiętam) - „Potępienie Paganiniego”.



...na tym portrecie jest wręcz przystojny... ale jakis flegmatyczny, a to do niego niepodobne!
__________________________________________

Kolczyk w uchu mężczyzny jest amuletem przeciwko czarodziejskim tonom, które mogą mamić żeglarza. 
Także kolczyki miały chronić od szeregu chorób, zwłaszcza ochraniać bystrość wzroku. Dlatego piraci nosili kolczyk w uchu.
Mój eksmąż, zresztą gdy już się z nim rozwiodłam - pięćdziesięcioletni, wsadził sobie do ucha kolczyk, ale nie uratował go on przed wiedźmą, która go struła, wykorzystywała, hipnotyzowała i w końcu wyrzuciła. Wyglądał przy niej jak wytresowany piesek (była bezczelną olbrzymką, wyglądającą jak drag queen...) 
W moich oczach stał się śmiesznym, słabym facecikiem z kolczykiem, zamiast wysportowanym, silnym mężczyzną - jakim mi się wydawał, gdy go poznałam.

Więc się go wyrzekłam nie tylko na to życie, ale i na wszystkie następne istnienia. Wniosek z tego, że nie należy wierzyć w żadne amulety, tylko trenować siłę woli.
(To jedyne jego zdjęcie, które zamieściłam w raptularzu...)
___________________________________________


„Ludzie albo do siebie pasują, albo na siebie trafiają” – znów nie wiem czyje.
U mnie to były zwykle same trafienia... (albo raczej ...pudła...)
Przez całe życie.
_________________________________________